25."Doktor Sen" Stephen King

Tytuł: "Doktor Sen"
Tytuł oryginału: "Doctor Sleep"
Autor: Stephen King
Ilość stron: 656
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka


Obserwując poczynania naszych rodziców widzimy nie tylko ich powodzenia, dobre decyzje czy godne podziwu czyny. O nie... Zdarza nam się też zobaczyć coś co napawa nas strachem, złością lub wstydem. Coś, czego nigdy w życiu nie chcielibyśmy powtórzyć. Zamykamy się przed przeszłością, chcemy być lepsi od naszych przodków, nie chcemy popełnić tych samych błędów i grzechów, co oni dawniej. Ale to czasem nie wychodzi. Patrząc na swoją nieprzytomną twarz, zniszczone ubranie i  ciało wyniszczone używkami widzimy, że są grzechy dziedziczne i błędy, których nie da się zasklepić. A może jednak, może jednak nam się to uda.

Wszyscy, którzy czytali "Lśnienie" pamiętają tego małego dzieciaka - Danny'ego. Dziwnego dzieciaka, ssącego nieustannie kciuk i dostrzegającego coś więcej. W "Doktorze Sen" ów maluch dorósł i jest nazywany Danem, lecz Jasność dalej wywiera na niego duży wpływ. Tragiczne wydarzenia z Panoramy zostawiły na jego osobowości trwały ślad - mężczyzna idzie w ślady swojego ojca i prześladowany demonami i duchami starego hotelu staje się alkoholikiem. Do czasu, gdy postanawia przystąpić do AA i rzucić nałóg, który zniszczył i doprowadził do szaleństwa jego ojca - Jacka. Dan zamieszkuje w małej miejscowości, uczęszcza na spotkania stowarzyszenia, poznaje nowych przyjaciół oraz znajduje zatrudnienie w Hospicjum, gdzie wkrótce zdobywa uznanie jako jeden z najlepszych sanitariuszy, specjalizujący się w opiece nad odchodzącymi z tego świata ( właśnie tam zostaje mu nadany przydomek Doktor Sen" ).

Dan żyje całkiem spokojnie, aż do chwili gdy otrzymuje wiadomość telepatyczną od tajemniczej Abry. Okazuje się, że dziewczynka ma taką samą zdolność jak mężczyzna, przez co znalazła się w wielkim niebezpieczeństwie. Zagraża jej złowrogie stowarzyszenie - Prawdziwy Węzeł, które czyha na jaśniejące dzieci i żywi się ich mocą.  Z pozoru zwyczajni staruszkowie są tak naprawdę strasznymi, pradawnymi bestiami. Dan obiecuje pomoc i opiekę nad Abrą. Stara się też zniszczyć Prawdziwy Węzeł.


Och, co ten King ze mną robi? Czasem nudzi tak, że nie jestem w stanie dokończyć jego książek, innym razem zaskakuje mnie swoją zdolnością do wnikliwej obserwacji ( "Joyland" ), aby w jeszcze innym dziele śmiertelnie mnie przerazić  ( "Lśnienie" ). Jakie emocje wywołała we mnie kontynuacja książki, po której bałam się wyjść w nocy do łazienki. Z pewnością zaciekawienie dalszymi losami postaci, złość i lęk. To ostatnie zwłaszcza. Tego ostatniego było najwięcej. Bo jak u się nie bać wspomnień Panoramy i Prawdziwego Węzła. Złość na to, że bohaterom nie udawało się wszystkiemu zapobiec.

A skoro już o bohaterach mowa, to jak to już u Kinga bywa byli znakomicie wykreowani i bardzo realni. Może za sprawą wielu wad nie zawsze wzbudzali sympatię, ale z pewnością nie można ich nazwać papierowymi. Mimo trudnej przeszłości bardzo polubiłam Dana - może dlatego, że wciąż miałam obraz dzieciaka ssącego kciuk na demonicznym placu zabaw w Panoramie. Abra była ujmującą dziewczynką i autorowi naprawdę dobrze udało się odmalować problemy nastolatki, jednocześnie sprawnie opisując jej niezwykłość. W końcu większość z nas nie potrafi przekazać telepatycznie wiadomości i dzielić ciała z kimś innym. Dodatkowo, Kingowi udało się uchwycić magiczny proces dorastania: od kwilącego niemowlaka, przez roztropną dziewczynkę do zdecydowanej nastolatki. I była jeszcze ona... Rose Kapelusz, z nieodłącznym kapeluszem na głowie. Piękna, inteligentna i ujmująca, ale w głębi serca okropna i bezlitosna. Postać przerażająca, ale porywająca.

"Doktor Sen" został napisany dosyć wartkim, wciągającym językiem. Mimo, że King po raz kolejny nie uniknął swojego standardowego gawędziarstwa, to czytało się tę książkę bardzo dobrze. I naprawdę szybko - trzy dni na prawie siedemset stron to całkiem niewiele, prawda? Jedyne co mi się nie podobało, to wulgaryzmy, a raczej zbyt duża ich liczba. Naprawdę, chyba czasem można by się było bez nich obyć ? Ale ja jestem nadwrażliwa w tej kwestii i bardzo krytyczna. Generalnie, książki się nie czyta - ją się połyka. Litery płyną przed naszymi oczami, tworząc rozmywające się i nachodzące na siebie obrazy. I jeszcze jedno trzeba Kingowi przyznać - straszyć to on potrafi. I wcale nie potrzebuje do tego obrzydliwych opisów - po prostu umie tworzyć klimat najprawdziwszej grozy i ciasną, duszną atmosferę.

Czy polecam "Doktora Sen"? Oczywiście, że tak. Jeżeli lubicie książki Kinga, to ta z pewnością również wam się spodoba. Jest umiejętnie napisana, akcja jest wciągająca, a bohaterowie mistrzowsko wykreowani. A jeśli porwało was "Lśnienie" to "Doktor Sen" spodoba się wam tym bardziej, zwłaszcza, że wydanie jest bardzo staranne. Biegiem do bibliotek albo księgarni! :)


MOJA OCENA:

           8,5/10     


      

24. "19 razy Katherine" John Green

Tytuł: "19 razy Katherine"
Tytuł oryginału: "An abundance of Katherines"
Autor: John Green
Ilość stron: 304
Wydawnictwo: Bukowy Las

Patrzę na tę okładkę... Widzę zieloną twarz, zielone dziewczęce sylwetki.  Niby nic specjalnego... Ale potem w oczy rzuca mi się ogromny napis JOHN GREEN. I biorę tę książkę troskliwie do ręki, przytulam do piersi i idę do kasy. Mam nadzieję, że zrobiłam dobrze. Że się nie rozczaruję. Że Green mnie nie zawiedzie.

I nie zawiódł. Choć nie poruszył tak jak w "Gwiazd naszych wina" to wzbudził we mnie jakieś emocje: śmiech, złość, rozczulenie. Ale chyba za bardzo się rozpędziłam. Opowiem wam wszystko po kolei...


Colin Singleton nie jest zwykłym nastolatkiem. O nie, jest tak zwanym cudownym dzieckiem aspirującym do miana geniusza. Jest też notorycznym porzuconym - właśnie rzuciła go dziewczyna o imieniu Katherine. Gwoli ścisłości, już dziewiętnasta Katherine z rzędu. Na złamane serce Colina pomóc może tylko zapomnienie i długa podróż bez celu, dlatego wraz z Hassanem, swoim najlepszym i jedynym, wyznającym Islam i wiarę w Sędzię Judy przyjacielem udaje się w drogę. Po drodze spotkają wiele niesamowitych przygód: martwego austriacko-węgierskiego księcia, ogromną i krwiożerczą dziką świnię, a Colin rozpocznie pracę nad Teorematem o Zasadzie Przewidywalności Katherine. Czy uda mu się znaleźć rozwiązanie pozwalające przewidzieć przyszłość każdego ze związków? Czy znajdzie miłość w kolejnej Katherine? Czy jego ból zostanie ukojony?

"Książki to notoryczni Porzucani: gdy je odkładasz mogą na ciebie czekać wiecznie, a gdy poświęcisz im swoją uwagę, zawsze odwzajemniają twoją miłość"

Główny bohater jest dziwny. Momentami przerysowany. Czasem irytujący. Mimo tego, że bardzo często mnie denerwował, to jednak dodawał klimatu całej historii. Raczej nie doszłabym z Colinem do porozumienia z tą jego manią do matematyki ( choć z drugiej strony imię się zgadza ;) ), ale do tej powieści pasował jak eliksir do kociołka. Zdecydowanie bardziej polubiłam Hassana z jego oryginalnym, czasem lekko prostackim poczuciem humoru i miłością do Sędzi Judy - nadrabiał towarzyskością i sympatią za Colina. Lindsey... Ach ta moja Lindsey... To była taka dziewczyna, którą się po prostu lubi. W całej swej prostocie, zwyczajności wzbudzała ciepłe uczucia. Szerzyła radość w swej rodzinnej wiosce i wzbudzała uśmiechy na twarzy innych. Nie była doskonała, ale jej wady dodawały uroku i budziły we mnie ciekawość. Green po raz kolejny udowodnił mi, że w kreowaniu wyrazistych młodych charakterów jest mistrzem. Nie przedkładam bohaterów "19 razy Katherine" nad Hazel i Augustusem, ale i tak ich cenię. I lubię.

Język podobnie jak w GNW jest prosty i lekki. W końcu Green pisze głównie dla młodzieży ( chociaż nie tylko ), a ona lubi błyskotliwe, zabawne dialogi i dosyć krótkie opisy. Jednak styl Johna naprawdę mi się podoba: idealnie pasuje do tej książki, rozluźnia, bawi i ułatwia czytanie. Ostrzegam tylko nie cierpiących przekleństw - w "19 razy Katherine" jest ich sporo i to jest dla mnie jedna z paru wad tej pozycji.

Kolejną jest duża liczba matematyki, zbyt duża jak dla mnie. Nie przepadam za królową nauk, i mimo, że nie jestem matematyczną ignorantką to spora liczba wykresów i wzorów mocno mnie przytłaczała, pomimo wyjaśnień w przypisach. Na szczęście z przypisów dowiedziałam się czegoś więcej niż tylko matematycznych sekretów. Odkryłam w nich kilka naprawdę zajmujących ciekawostek i informacji. Może i nie są specjalnie przydatne, ale jednak ich znajomość daje dużą satysfakcję. 

Polskie wydanie jest naprawdę ładne. Okładka może i jest niepozorna, ale staranna i klimatyczna. Przekład jest naturalny i ułatwia śledzenie losów Colina i spółki. Czcionka umożliwia płynięcie po słowach i nie męczy oczu. Bukowy Las spisał się naprawdę solidnie.

"Ale temu uśmiechowi nie można było się oprzeć. Ten uśmiech mógłby wygrywać wojny i leczyć raka"

              "19 razy Katherine" jest trochę dziwna, ekscentryczna, a nawet absurdalna. Cały opis fabuły brzmi dosyć groteskowo, i co tu dużo mówić oryginalnie. W czasie czytania towarzyszyła mi nutka przewidywalności, rozbawienia, zdziwienia. I ciepło, które z tej powieści wprost bije. Jest jak mgiełka, która nas otacza i wzbudza w nas sympatyczne uczucia. Bo "19 razy Katherine" jest dużo lżejsze i zabawniejsze od "Gwiazd naszych wina".  Nie ma tam śmierci, chorób czy raka. I mimo, że GNW oceniam trochę wyżej, to ta książka też mi się spodobała. Rozbawiła. Ukoiła. Zachęciła do poszukiwania własnego ja.  I mimo irytacji zachowaniem Colina, wulgaryzmami i Teorematem bardzo mi się spodobała.


MOJA OCENA:
8,5/10
  

O dziele życia Tolkiena, czyli o "Władcy Pierścieni" słów kilka lub więcej

O "Władcy Pierścieni" słyszał chyba każdy. Jeśli nie o książkach, to o głośnych, i co tu dużo mówić znakomitych, ekranizacjach. Na pewno nie napiszę dziś nic odkrywczego czy choćby interesującego, ale są książki, o których trzeba coś napisać - inaczej dręczy nas dziwna pustka. Właśnie dlatego powstał ten post.


  

Moja przygoda z "Władcą Pierścieni" zaczęła się raczej mało obiecująco. Mój tata był fanem zarówno ekranizacji, jak i książki, ale moja mama, która fantastyki bardzo nie lubi, zawsze mnie przed filmem chroniła i mówiła, że jest straszny. Pewnego wieczoru jadłam kolację i akurat leciała "Drużyna Pierścienia" - sielski początek w Shire. Spodobało mi się to, co zobaczyłam i zaczęłam szukać w osiedlowej bibliotece prozy Tolkiena. I udało mi się. Przeczytałam, obejrzałam filmy i jestem w stanie powiedzieć tylko tyle, że kocham. Kocham "Władcę Pierścieni" całym swoim sercem.

Ktoś mógłby się zapytać, co jest w "Władcy Pierścieni" takiego wyjątkowego. Co sprawia, że pomimo tylu lat od wydania nadal zachwyca, i to ludzi w każdym wieku. Odpowiedź nie byłaby prosta. Tolkien stworzył książkę ( bo napisał ją jako jedną książkę, tylko wydawca podzielił WP na trzy tomy ), która zachwyca. Niesamowicie dokładnie i barwnie wykreowanym światem, pięknym językiem, akcją, różnorodnymi bohaterami, wartościami i nawiązaniami do różnych mitologii i epicką walką dobra ze złem. Znalazłam tam to wszystko, czego oczekiwałam, a czego się nawet nie spodziewałam. "Władca Pierścieni" jest dla mnie taką pozycją jak "Harry Potter" - także często go sobie powtarzam, także miał duży wpływ na mój czytelniczy gust, także ma dla mnie ogromne znaczenie.


A wszystko zaczyna się od przyjęcia urodzinowego, najzwyklejszego w świecie. No dobrze, Bilbo Baggins kończy sto jedenaście lat, co jest wiekiem dosyć imponującym nawet dla hobbita, ale wszystko wydaje się być zupełnie zwyczajnie. Bilbo udaje się w podróż powierzając swojemu krewniakowi Frodowi Bagginsowi tajemniczy pierścień.  Po latach stary czarodziej Gandalf odkrywa kto tak naprawdę stworzył pierścień. A jest to Sauron, Władca Ciemności, który ponownie odzyskuje dawną moc i zwołuje poszukiwania Jedynego Pierścienia. Jedynym wyjściem wydaje się ucieczka, więc hobbici udają się do Rivendell, gdzie zwołana zostaje rada. Okazuje się, że pierścień należy zniszczyć. Nie można tego jednak zrobić ot tak, bo jedynym miejscem, gdzie Pierścień zostanie naprawdę unicestwiony jest Orodruina, gdzie niegdyś go wykuto. Dziewięciu wybranych rusza w podróż do Mordoru, by ułatwić  zadanie Powiernikowi Pierścienia. Po drodze spotykają wielu przeciwników, ale też sojuszników. A decydująca bitwa zbliża się...

 "Dla elfich władców pod niebem jasnym Trzy są Pierścienie,
Dla krasnoludzkich podziemnych królów Pierścieni Siedem,
Dziewięć dla ludzi - tych ostatecznym śmierć przeznaczeniem,
Dla Władcy Mroku na czarnym tronie jest Pierścień Jedan
W Krainie Mordor, gdzie wiecznej nocy zaległy cienie.
Pierścień Jedyny, by władać wszystkimi, czarem je opętać,
Pierścień Jedyny, by wszystkie zgromadzić i w ciemnościach spętać
W Krainie Mordor, gdzie wiecznej nocy zaległy cienie'"

Świat stworzony przez J.R.R Tolkiena jest niesamowity. Zaskakuje oryginalnością, realnością, ale też fantazją czy mrokiem. Jest pełen sprzeczności, a jednocześnie każdy jego element do siebie pasuje i tworzy niezwykłą całość. Śródziemie jest hołdem w stronę wielu kultur, ale jednocześnie jest zupełnie osobnym światem, pełnym baśniowości, ale też bardzo prawdziwym. Ludzie, elfowie, krasnoludy żyją i giną. Ich życie, tak jak i nasze, dobiega pewnego dnia końca. Dobro nie zawsze wygrywa, a zło może kryć się wszędzie. Mitologia Śródziemia jest tak zaawansowana i bogata, że nie ma sensu jej tutaj opisywać: wszystkie języki, legendy i istoty tam występujące zostały wymyślone przez autora i są szerzej opisane w "Silmarilionie"   

Bohaterowie są tolkienowscy. Po prostu. Nie wiem, jak to dokładnie wyrazić, ale właśnie takie są: charakterystyczne dla Tolkiena, barwne i swojskie. Lubię wielu z bohaterów, ale do tych najulubieńszych należą z pewnością:

Merry i Pippin 
     

Młodzi hobbici prosto z Shire. Rozrywkowi, zabawni i troszkę nierozsądni, ale w głębi ich serc kryje się odwaga i waleczność. Typowi rozrabiacy, którym prawie zawsze dopisuje dobry humor. W czasie czytania zapewniali dużą dozę śmiechu i dobrego humoru.

Faramir


Uwielbiam go za odwagę, inteligencję, powagę i waleczność. Za to, że jest tak inny od swojego brata - taki rozważny, rozsądny. Za to, że potrafił tak pięknie kochać i tak dzielnie walczyć za ojczyznę. To jedna z postaci w WP, którą ubóstwiamy razem z moją przyjaciółką :)

Legolas

   

Legolas... Dlaczego go tak lubię? Za to, że był elfem. Za to, że był taki stary, a jednocześnie młody. Za jego mądrość i subtelność.

Aragorn

  
Był taki królewski, dostojny, mądry. Nie widać było po nim wieku i lat tułaczki.  Nie umiem tego inaczej opisać.

Język był piękny. Troszkę stary, minimalnie nawet zapyziały... Ale w tym tkwi czar WP. W długich, barwnych opisach; bogatych dialogach i dostojnych, pięknych słowach. Książki nie czyta się bardzo szybko, ale nie o to chodzi. Chodzi o to by zapadała w pamięć, by pozostawiała po sobie ślad na długo. By czegoś nauczyła. I "Władca Pierścieni" dał mi to wszystko: nauczył, że zawsze warto walczyć i mieć nadzieję. Pozostał na wieki w mej pamięci i ślad po nim jest dalej widoczny. Jeśli jeszcze nie znacie tej historii to zachęcam do jej poznania, do zaznajomienia się ze światem Tolkiena. Warto!
      

23. "Alicja i lustro zombi" Gena Showalter

Tytuł: "Alicja i lustro zombi"
Tytuł oryginału: "Through the zombie glass"
Autor: Gena Showalter
Ilość stron: 444
Wydawnictwo: Mira - Harlequin


Jakbyś się czuł, gdyby twoi przyjaciele walczyli z wrogiem, a ty nie mógłbyś się ruszyć z łóżka, by im pomóc. Leżałbyś bezczynnie niecierpliwie oczekując wiadomości i w myślach przygotowując się na najgorsze. Z pewnością nie byłoby to przyjemne. Byłbyś zły na siebie, wściekły na innych i bezsilny przeciw wrogowi i okrutnemu światu. Może jednak rzuciłbyś się w wir walki wbrew zakazowi. Znowu ryzykowałbyś życie, by pozbyć się przeciwnika i chronić innych...

Alicja Bell jest prawie zwyczajną nastolatką. Ale tylko prawie... Wieczorami i nocami bowiem walczy z zombi razem z grupą towarzyszy. A zombi są niebezpieczne i żądne krwi. W ostatniej walce została ranna i na jakiś czas musiała zrezygnować z treningów, ale na szczęście troskliwie opiekuje się nią jej chłopak, Cole Holland. Gdy dziewczyna w końcu wraca do walki, zostaje rzucona w wir dziwnych i mrocznych wydarzeń. Nie dość, że jej kontakty z Cole'em ulegną dużemu pogorszeniu i pojawią się wizje między nią, a nowym chłopakiem Gavinem, to dodatkowo w lustrze pojawi się druga postać, która będzie usiłowała przejąć nad nią kontrolę. Czy Alicja podoła tej ciężkiej sytuacji? Czy uda jej się poprawić relacje z chłopakiem? Czy dodatkowe odbicie w lustrze zniknie?

"Alicję i lustro zombi" kupiłam z powodów dość oczywistych. Jestem posiadaczką poprzedniej części i wypadałoby zebrać także następne - to po pierwsze, po drugie naczytałam się wielu pozytywnych recenzji, a po trzecie potrzebowałam jakiejś lekkiej, wciągającej lektury w sam raz na letnie wojaże. Co otrzymałam?

Zdecydowanie pozycję, która zawiodła moje, całkiem zrozumiałe po pierwszym tomie oczekiwania. Zamiast na budowaniu napięcia autorka skupiła się bardziej na love story głównych bohaterów i jego wzlotach i upadkach. Kilka razy wywołało to we mnie odruchy, których po imieniu nazywać nie będę, bo nie wypada. W końcu to blog o książkach i kulturze. Pierwszy rozdział bardzo mnie rozczarował - był mdły, słodki, w całości poświęcony romansowi i rozmowie Cole'a i Alicji.  Myślałam, że przerwę lekturę książki, ale brak jakiejkolwiek innej pozycji zmusił mnie do przebrnięcia przez resztę kartek. Dalej było nieco lepiej. Można się było trochę pośmiać, a autorka miała całkiem niezły pomysł, jeśli chodzi o jeden z wątków. Zaczęło się robić ciekawiej, ale niestety całość, przynajmniej, dla mnie przyćmił mdły romans między głównymi bohaterami. 

Bohaterowie byli jedną z wielu dobrych stron pierwszego tomu. Polubiłam ich i utożsamiłam się z nimi. Niestety, w tej części zamiast wzbudzać sympatię to irytowali. Alicja teoretycznie nadal była odważna i energiczna, ale praktycznie cały czas jej myśli krążyły wokół Cole'a, który z nią zerwał, który ją źle potraktował, i tym podobne. Cole stracił cały swój urok, który miał w części pierwszej. Był chwiejny, niestały, ciągle niezdecydowany i starał się to ukryć pod maską siłacza i bohatera. Jedynymi postaciami, które dalej wzbudzały u mnie ciepłe uczucia były babcia Alicji i Kat. Polubiłam też Gavina, który był dosyć ciekawym i zabawnym bohaterem.     

Romans, czy jak kto woli, uczucie głównych bohaterów w poprzedniej części naprawdę mi się podobało. Było barwnie, realnie i zabawnie. Ale tutaj to wszystko zamieniło się w jakąś "Modę na sukces": rozstają się, kłócą, nadal kochają i w końcu się schodzą. Oczywiście, nie obejdzie się bez "wzruszających" wstawek, rzekomych zdrad i rękoczynów. Wiem, że paranormal romance rządzi się swoimi prawami, ale miałam nadzieję, że tym razem będzie inaczej, prawdziwiej, ciekawiej, po prostu lepiej. Na tym polu Showalter także bardzo mnie rozczarowała.

Musimy jednak oddać autorce sprawiedliwość, jeśli chodzi o język, którym napisana jest książka. A jest on dosyć barwny i jak na literaturę młodzieżową całkiem bogaty i rozwinięty. Narracja z punktu widzenia głównej bohaterki dalej wciąga, mimo irytacji, jaką we mnie wzbudziła, a uczucia bohaterki są opisane całkiem zgrabnie. Oczywiście nie jest to styl pisania niczym w powieściach klasycznych, ale czyta się całkiem przyjemnie i nie ma się wrażenia, że książka została napisana przez pięciolatka.  

To, że autorka skupiła się głównie na uczuciu między postaciami wpłynęło znacząco na resztę opisywanego świata. Niestety, niczego nowego o zombi ( wolę nazwę zombie ) się nie dowiedziałam, a bardzo na to liczyłam. Podobało mi się natomiast przedstawienie psychiki człowieka rozdzieranego między dwoma sferami. Było to opisane bardzo interesująco i zachęciło mnie do kontynuowania męczącej lektury.  

"Alicja i lustro zombi" bardzo mnie zawiodła. Nie nazwałabym tej lektury całkowitą porażką, ale niestety znalazłam w niej więcej wad niż zalet. Gdy przymknie się oko na wątek romantyczny i irytujących bohaterów można otrzymać lekką i dość ciekawą pozycję na rozluźnienie. Ja niestety nie potrafiłam.


Moja ocena:
4/10

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka